Jarosław Flis Jarosław Flis
1960
BLOG

Układanki-wycinanki

Jarosław Flis Jarosław Flis Polityka Obserwuj notkę 28

W mediach dzień za dniem pojawiają się spekulacje i doniesienia o kształcie list wyborczych. Napięcie w partiach rośnie. Po części jest to nieuchronne. W tym systemie kolega z listy jest w wyborach jedynym zagrożeniem, którego zniwelowanie jest w zasięgu możliwości zwykłego posła. Co się składa na takie zjawisko, będę starał się pokazać w najbliższych tygodniach.  Dyskusje o JOW są owszem emocjonujące - choć najwięcej problemów stwarzają fałszywe alternatywy i naciągane argumenty. To jednak nie Senat decyduje  o tym, kto w kraju rządzi. Zaś perspektywa zmiany ordynacji do Sejmu bliską nie jest. Stawiam sobie jednak w najbliższych miesiącach jedno zadanie. Chciałbym uczestnikom sejmowej rozgrywki możliwie utrudnić życie. Postaram się pokazać w najdrobniejszych szczegółach, jak demoralizujące są reguły tej gry.  Może to ich zachęci do zmiany. Dziś odcinek pierwszy - o kolejności na liście.
Dobrym materiałem do analizy jest przypadek restartu posłów PiS i PO w wyborach 2007 roku. Przytłaczająca większość zdobywców mandatów w 2005 roku, wybranych z tych dwóch partii, wystartowała ponownie. Jak zmieniła się wtedy ich pozycja na listach? Warto to wiedzieć, bo to jest podstawowe doświadczenie obecnych posłów (przypadki SLD i PSL nie mają w sobie nic pouczającego - to w przytłaczająćej większości posłowie z jedynek i dwójek). Rzecz pokazuje wykres. Punktem wyjścia jest miejsce w 2005 roku (niebieskie paski) - według niego wszystkie przypadki restartu zostały posortowane. W drugiej kolejności sortowanie oparte było na zmianie miejsca w 2007 roku (czerwone paski). Czerwony pasek po prawej stronie oznacza spadek na liście (czyli wzrost numeru - jest tu językowa pułapka - będę się trzymał tego, że spadek to wylądowanie na dalszym miejscu). Czerwony pasek po lewej stronie niebieskiego oznacza awans w górę listy.
 
Gołym okiem widać wyraźną tendencję. Posłowie z wysokich miejsc częściej musieli się w 2007 roku posunąć i zrobić miejsce komuś innemu. Częściej miało to miejsce w PiS (ministrowie i ludzie prezydenta), lecz i PO problem nie był obcy. Jakie to wywołuje napięcia - wiedzą w obu partiach.
Z kolei posłowie, którzy zdobyli mandat w 2005 startując z dalekich miejsc, z reguły szli ostro w górę (z pojedynczymi przypadkami tych, którzy woleli zostać na ostatnim miejscu, jak np. Jarosław Wałęsa, lub na takie trafić). Awans był też udziałem większości posłów z miejsc 4-5. Lecz już losy "trójek" są bardzo zróżnicowane - w podobnych proporcjach awansowali, pozostawali na swoich miejscach, jak i byli spychani niżej. W sumie, na 261 przypadków, w 49 nastąpił spadek, w 107 przypadkach poseł dostał to samo miejsce, zaś w 105 - awansował. To pokazuje skalę aspiracji i obaw.
Czy jednak jest się o co bić? Że warto walczyć o jedynkę, nie ma wątpliwości. Zobrazuję to innym razem. Dziś tylko o walce w peletonie, bez uwzględnienia awansów na i spadków z jedynki oraz ostatniego miejsca.
W jaki sposób zmiana miejsca przełożyła się na zmianę kolejności wyznaczanej przez liczbę głosów, która wszak decyduje o zdobyciu mandatu? Znów parę wykresów. Na pierwszym ci, którzy spadli. Na drugim - bez zmian. Na trzecim, poniżej, awansujący. Niebieskie paski to zmiana miejsca na liście, czerwone - zmiana ostatecznej kolejności. Przy pozostaniu na starym miejscu niebieskich pasków oczywiście brak, lecz zostawiono puste miejsca dla zobrazowania skali zjawiska.
  
  
Generalnie, pomiędzy zmianą miejsca a zmianą kolejności w głosowaniu występuje niby istotna zależność, jednak zanika ona, jeśli obciąć po każdej stronie dosłownie kilka skrajnych przypadków. Tym niemniej można tu zobaczyć pewien wzór. Skalę "wywalczonej" dzięki partyjnej decyzji zmiany obrazuje tabela.
 
Generalnie znaczący spadek w większości z nielicznych wypadków - choć nie we wszystkich - wyraźnie wpływa na szanse wyborcze. Najczęściej wynika to ze straty ważnego wyróżniającego statusu - pierwszej od góry kobiety lub pierwszego lokalnego kandydata po "spadochroniarzu".  Również zdecydowane awanse - o ponad 5 miejsc - z reguły mają pozytywny skutek. Tyle tylko, że jest to zmiana o jedno-dwa miejsca - choć może to być oczywiście decydujące. Natomiast spadek o jedno miejsce, czy awans o 2-5, mogą mieć znaczenie co najwyżej dla samopoczucia. Z danych nie sposób wyczytać, by to właśnie decydowało o sukcesie. Lokalna pozycja pozostaje kluczowym czynnikiem, odpornym na wpływ numeru przy nazwisku.
Uświadomienie sobie takiego faktu ma nieoczywiste konsekwencje. Dotąd liderom partyjnym wydawało się, że "spuszczenie" kogoś na dalsze miejsce jest wystarczającym narzędziem, by się go pozbyć. Tym, którzy tak byli traktowani, wydawało się, że jednak dadzą radę. To pozwalało jako-tako zachować całość partii (choć spójność nie jest tu dobrym słowem). Co się dzieje, jeśli potwierdza się raczej ta druga hipoteza, niż pierwsza? Odpowiedź liderów poszczególnych frakcji, sprawujących władzę w regionach, jest względnie oczywista. Jak się chce kogoś pozbyć, lub się go boi, to nie można go w ogóle wpuścić na listę. Mam niejakie wrażenie, że w partiach skończył się pod tym względem czas "miętkiej gry". I tak przepychanki przy układaniu list w coraz większym stopniu przekształcają się w wycinanki. Tak przynajmniej było jesienią w samorządach. Żałosne efekty takich praktyk dla generalnego wyniku partii mogłyby być tu ostrzeżeniem, lecz nie jestem przekonany, czy będą wzięte pod uwagę. O skali zjawiska w dotychczasowej praktyce sejmowej - następnym razem.

PS. Symboliczną wymowę ma tu fakt, że w ramach frakcyjnych rozgrywek ludzie Schetyny wypychają do Senatu Dzikowskiego, zaś ludzie Grabarczyka - Gowina. Co by nie mówić, to obaj byli w 2007 roku liderami list w okręgach, gdzie poparcie dla PiS spadło najwyraźniej.Trudno się dziwić, że liderzy opozycji starają się, jak mogą, by podgrzewać ten konflikt.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka