Jarosław Flis Jarosław Flis
1400
BLOG

Po co jechać do Sulejówka?

Jarosław Flis Jarosław Flis Polityka Obserwuj notkę 22

Gdyby któraś partia, wraz ze swoim elektoratem, była naprawdę zdyscyplinowana, wybory byłyby zagrożone manipulacją. Całkowicie zgodną z prawem, choć przecież nie ze zdrowym rozsądkiem. Rzecz w tym, że mieszkańcy różnych części kraju mają w praktyce różną siłę głosu. Głos oddany w Warszawie jest dwukrotnie słabszy od głosu oddanego w Sulejówku.  Głos oddany w Krakowie - o jedną czwartą słabszy niż w Wieliczce. Podobnie w przypadku Łodzi i Zgierza, Jaktorowa i Żyrardowa, Oławy i Brzegu.
To konsekwencja różnic we frekwencji, w przypadku Warszawy potęgowanych dodatkowo przez głosy z zagranicy. Generalnie okręgi wielkomiejskie mają w wyborach sejmowych frekwencję wyższą (w sejmikowych zaś na odwrót). Do tego dokłada się fakt, że w miastach jest mniej dzieci, zaś mandaty na okręg przydzielane są na podstawie liczby mieszkańców, nie zaś wyborców - czyli jeden mandat przypada w miastach na więcej nawet potencjalnie głosujących. Generalnie - jeśli w jakimś okręgu proporcje głosów ważnych do mandatów są wyższe, to głos każdego z wyborców znaczy mniej. Na mapie wygląda to tak (procent względem średniej siły głosu dla całego kraju): 

 

Czynnik może nie porażający, lecz w 2007 roku różnica pomiędzy PO a PiS byłaby o 7 mandatów większa, gdyby nie taki mechanizm. W 2011 kilka mandatów może decydować o tym, kto będzie rządził. Zyski/straty z tego tytułu można byłoby pogłębić/zniwelować, gdyby któraś z partii zdecydowała się na akcję względem swojego wielkomiejskiego elektoratu: "Nie głosuj w domu - jedź na wycieczkę!". Na akcji takiej PiS albo PO mogłoby zdobyć może nawet i 5 mandatów.
Na szczęście akcja miałby znaczący efekt dopiero gdyby odpowiedział na nią co trzeci-czwarty wyborca. Jest też jeden istotny czynnik, dla którego piszę o tym bez obaw, że zostanę oskarżony o podżeganie do oszustwa. Rzecz w tym, że na wycieczce wyborców do Sulejówka dana partia mogłoby zyskać dodatkowy mandat ale tylko "netto" - w praktyce oznaczałoby to, że w okręgu siedleckim zyskuje dwa mandaty, ale w warszawskim - traci jeden. Już sobie wyobrażam, z jakim entuzjazmem warszawscy kandydaci podchodzą do takiej akcji. Pomijając już osłabienie widowiskowego efektu liczby głosów zdobytych przez warszawską "jedynkę".
Tak, czy inaczej, różna waga głosu jest tak jakby niezgodna z konstytucją, czyż nie?
W przypadku małych partii takie pokusy są już całkiem abstrakcyjne, lecz zupełnie realne są różnice w sile głosu wynikające z podziału na okręgi. Jeśli przyjąć za jednostkę województwo, to relacje pomiędzy liczbą głosów oddanych na PSL a liczbą zdobytych przez tą partię mandatów wyglądały tak:
  Jakiś związek niewątpliwie jest, lecz takie same 100 tysięcy głosów daje 3 mandaty w Łódzkiem (3 okręgi), 2 w Małopolsce (4 okręgi) lecz żadnego mandatu na Śląsku (6 okręgów). Na Opolszczyźnie do zdobycia mandaty wystarczyło ciut ponad 24 tys. głosów. W Warszawie PSL zdobywa prawie 27 tys. i do mandatu brakuje mu jeszcze drugie tyle (z powodów podanych powyżej).
Gdyby 31 mandatów, które zdobył PSL, podzielić pomiędzy województwa tak, jak to się robi przy wyborze europosłów, to rozdysponowane byłoby one tak (na czerwono stan obecny):
  
Co piąty z mandatów PSL został zatem teoretycznie "wypracowany" w województwach, gdzie nikt z tej partii nie został posłem. Co czwarty wyborca PSL mógłby spokojnie zagłosować na inną listę, bo jego głos nie miał żadnego wpływu na wynik wyborów. Chyba, że pojechałby do najbliższego "Sulejówka".
Głosowanie ze świadomością, że mój głos do czegoś się przydaje niezależnie od tego, gdzie go oddaję, jest w mej opinii elementarnym wymogiem względem systemu wyborczego. Nie jest go jednak łatwo spełnić - na pewno dziś jest tu całkiem sporo pokus i złudzeń.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka