Jarosław Flis Jarosław Flis
928
BLOG

Jak zakończyć Wielki Post?

Jarosław Flis Jarosław Flis Polityka Obserwuj notkę 6

Wielki Post na lewicy trwa już ponad 7 lat. Jedną ze składowych jej słabości jest spór o to, jak go zakończyć. Są tu trzy generalne opcje - ożywienie, odtworzenie i połączenie. To rozstrzygnięcie jeszcze daleko - znaczący wpływ może mieć na nie system wyborczy.

Przegląd opcji zacznę od ożywienia. Polegać ma na tchnięciu nowego życia w sprawdzoną tożsamość - SLD. Partia zdaje się dziś odzyskiwać siły po tym, gdy przeszła najgorszą próbę, tracąc pomiędzy 2001 a 2011 czterech z pięciu wyborców. Ma ona wiernych zwolenników, lecz ma też i obciążenia przeszłością. Czerwona "stara gwardia" trzyma się tam mocno, nowy narybek - wbrew pokładanym nadziejom - nikogo jeszcze nie rzucił na kolana (co najwyżej po nieprzemyślanych ruchach Napieralskiego upadła tak własna partia).

Gdy SLD znalazła się w dołku i została wyprzedzona przez nową siłę, nie brakło takich, którzy wieszczyli, że to Palikot przejmie przywództwo na lewicy, wyssie z Sojuszu ostatnie witalne soki i stworzy alternatywę dla "skłóconych partii prawicowych". Przez rok ta wizja została dość brutalnie zweryfikowana przez życie. Tonącej "nowej nadziei lewicy" podał jednak pomocną dłoń Kwaśniewski. Czy powstanie z tego nowa jakość, czy tylko były "Mojżesz lewicy" zostanie wciągnięty w otchłań, zostaje pytaniem otwartym.

Na razie obie strony używają jako figury retorycznej apelu o zjednoczenie. Ten trzeci scenariusz był już testowany w latach 2006-2007 z dość niejednoznacznym skutkiem. Spyta ktoś - dlaczego niejednoznacznym?  W SLD panuje przekonanie, że była to katastrofa. Nadzieje były wielkie, zaś efekt żałosny. Małe partie ponoć "wwiozły się" do Sejmu na postkomunistycznych plecach, za otrzymane jedynki nie odwzajemniając się nowymi wyborcami. Kwaśniewski jako lokomotywa zawiódł. Związek zwarty pod jego auspicjami zerwany został jednostronnie, zaś wyniki eurowyborów w 2009 pokazały, że małe partie do samodzielnego bytu są niezdolne. Tamte doświadczenia są dziś na lewicy podstawową przesłanką oceny możliwych scenariuszy.

Piszę o tym nie ze szczerego zatroskania o losy lewicy. W tej sprawie zainteresowało mnie to samo, co zwykle - jak zdroworozsądkowe wyobrażenia mają się do rzeczywistości gry generowanej przez system wyborczy. Policzyłem więc sobie, jak obecna ordynacja poradziła sobie z obsługą koalicji. Dopuszcza ona taką możliwość - rejestracji koalicyjnej listy - jednak nie daje jej jakichś szczególnych narzędzi to regulacji relacji pomiędzy startującymi wspólnie podmiotami. Poza podwyższonym progiem (całkiem racjonalna zachęta do rzeczywistej integracji), pozostaje tylko zapisanie nazwy wyjściowej partii przy nazwisku kandydata. Dalej jest już tak, jak w przypadku rywalizacji kandydatów w obrębie standardowej partii  - obowiązuje system pojedynczego głosu nieprzechodniego (SNTV), czyli decyduje kolejność kandydatów pod względem liczby zdobytych głosów.

Mając jednak wyniki z uwzględnieniem przynależności kandydatów, można sprawdzić, jak wyglądał wkład i udział w sukcesie poszczególnych sił. Kandydatów bez afiliacji z żadną partią potraktowano jako oddzielną kategorię "bezpartyjnych". Od lewej pokazano procent  kandydatów poszczególnych kategorii, procent zdobytych przez nich głosów i wreszcie procent mandatów.

Jak widać, mechanizm okazał się zaskakująco proporcjonalny - indeks dysproporcjonalności Gallaghera wynosił 4,6, czyli był niższy, niż dla całych wyborów sejmowych, gdzie było to 6,4. Koordynacja udała się wtedy koalicjantom całkiem, całkiem - choć przecież kwasów i podchodów było co niemiara. To niewielkie odchylenie od proporcjonalności nie oznaczało wcale krzywdy SLD - wręcz przeciwnie. To Sojusz był tym, który spił nieco więcej śmietanki niż inni.

Ktoś sceptyczny może spytać - czy nie wynikało to tylko z takiego a nie innego podziału jedynek? To też sprawdziłem, tym razem dzieląc całe towarzystwo na dwie już tylko części - SLD i pozostałych. Po skrzyżowaniu tegoż z zajmowaniem pierwszego miejsca bądź nie, wychodzą cztery kategorie:

Ja tu nie widzę jakiejś rażącej nierównowagi sił czy nagrody - proporcje wśród zwycięzców startujących z jedynki i pozostałych zdobywców mandatów są nieomal identyczne. Tylko werbowaniem naganiaczy koalicjanci podzielili się bardziej sprawiedliwie, niż jedynkami. Profity z systemu, w którym setki naiwnych pracują na zyski nielicznych, przypadły i głównemu udziałowcowi, i tym mniejszym. Frustrację SLD łatwiej zatem uzasadnić zawiedzionymi nadziejami, niż samymi wynikami wyborów. Tyle, że uzyskany efekt jest czymś dalece niepewnym. Nie ma się co dziwić, że zdecydowanie przeważają ci, którzy wolą partię ciasną, ale własną.

Wariant jednoczenia jest jeszcze mniej atrakcyjny w przypadku eurowyborów. Jak już nie raz pisałem, natychmiastowych matematycznych korzyści z integracji w tych wyborach nie będzie. Natomiast koordynacja wystawiania kandydatów tak, by żadna partia nie miała poczucia krzywdy, byłby tu znacznie trudniejsza niż w wyborach sejmowych, o ile w ogóle możliwa (tu trochę było wyjaśniane, dlaczego). W następującym po eurowyborach głosowaniu samorządowym, w szczególności na poziomie sejmików, pojawia się już nagroda za jedność i to znaczna. Podobnie jak w decydującym starciu jesienią 2015. Czy to jednak w jakikolwiek sposób równoważy niepewność wynikającą z mechanizmów rywalizacji na jednej liście? Można wątpić.

Zostawiając już na boku dylematy lewicy chciałbym podzielić się obserwacją, która przyszła mi do głowy przy tej okazji. Jeśli obecna ordynacja sejmowa spełnia zapisany w konstytucji wymóg proporcjonalności, to znaczy, że jest on niezwykle daleki od dosłowności. Rozbrajająca jest właśnie możliwość wystawienia koalicyjnej listy z metodą SNTV jako sposobem rozstrzygania rywalizacji pomiędzy koalicjantami. Metoda ta nie jest zaliczana do proporcjonalnych w żadnej znanej mi klasyfikacji, co najwyżej do semi- czy quasi-proporcjonalnych. Jeśli przez 15 lat nikt nie zgłaszał do tego zastrzeżeń, to oznacza, że konstytucyjny wymóg należy odczytywać tak: Wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne (o ile w tej sprawie partie nie umówią się inaczej).

W zasadzie, to można byłoby wprowadzić w Polsce system SNTV bez zmiany przecinka w ustawie. Wystarczy, żeby wszystkie liczące się partie wystawiły wspólną listę. Zdobędzie ona wtedy wszystkie mandaty, które pomiędzy partie podzieli się już zupełnie inną metodą. To oczywiście czysta zabawa intelektualna, lecz sprawdziłem sobie, jak wyglądałby wynik wyborów 2011, gdyby w każdym okręgu przydzielić mandaty od razu kandydatom, bez brania pod uwagę list partyjnych. Wygląda to śmiesznie (od lewej - czyste proporcje, czyli metoda Hare-Niemeyera w skali kraju po uwzględnieniu progu wyborczego, potem SNTV w 41 okręgach i na koniec rzeczywiste wyniki, czyli d'Hondt w 41 okręgach).

Nasza "konstytucyjna" ordynacja jest mniej proporcjonalna od quasi-proporcjonalnego SNTV (indeks Gallaghera to teraz 6,4 gdy dla SNTV tylko 5,5). Nie piszę tego, żeby ją atakować. Jak już pisałem - nagroda dla dużych partii to jedyny aspekt tej ordynacji, który ma jakiś sens. Nie ma natomiast sensu rywalizacja w obrębie listy - czy to koalicjantów, czy frakcji, czy przedstawicieli sąsiadujących powiatów. Nawet jeśli dziwnym trafem układa się w jaki-taki stan równowagi, to pozostawia wśród uczestników bezmiar niesmaku. Jeśli kiedyś ma się skończyć Wielki Post nie na lewicy, lecz w całym naszym życiu politycznym,  ten element trzeba zmienić. Zaś konstytucyjnego wymogu proporcjonalności nie ma co traktować bardziej dosłownie, niż był dotąd traktowany.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka