Jarosław Flis Jarosław Flis
1001
BLOG

Konstytucja i manipulacja

Jarosław Flis Jarosław Flis Polityka Obserwuj notkę 15

Które zmiany prawa wyborczego są zakamuflowanym partyjnym geszeftem, które zaś szlachetnie motywowanym ułatwieniem dla obywateli? Przez media przemknęła informacja o takich możliwych zmianach - i w Rzepie, i w Wyborczej. W obu notkach pojawiają się moje opinie. Jak to zwykle bywa, z szerszych wypowiedzi wyławiane jest to, co lepiej pasuje do obrazka danej redakcji. Nie chodzi mi o żadne żale - tak to już jest, trochę o tym będzie też ta notka. Choć zasadniczo, to oczywiście będzie to moja opinia o zakazie billboardów, głosowaniu korespondencyjnym i dwudniowym głosowaniu.
Jestem przeciw zakazowi politycznej reklamy, zaś w sprawie głosowania korespondencyjnego i dwudniowego mam opinię ambiwalentną - jedno z tych rozwiązań można byłoby ewentualnie wprowadzić, lecz oba to już nie. Rozumiem obawy zgłaszane przez opozycję, lecz nie wszystkie uznaję za przekonujące i nie skłania mnie to - jak Piotra Skwiecińskiego- do odrzucania wszelkich zmian.
Jest faktem, że marzenie o partyjnym geszefcie jest stale obecną motywacją w zabiegach o zmianę prawa wyborczego (tu pisałem o tym przed dwoma laty). Jednak poza myśleniem "czy to dla nas dobrze, czy źle", są tu jeszcze dwa rodzaje rozważań. Po pierwsze - fundamenty prawne, w szczególności zaś konstytucja. Po drugie - systemowe impulsy tworzone przez dane prawo. Najtwardsi sceptycy powiedzą, że wszystkie argumenty są tu tylko uzasadnieniami dla mało chlubnego interesu. Co więcej, niezwykłe emocjonalne zaangażowanie w sprawie jakiejś zasady (prawnej lub systemowej) pojawia się wtedy, gdy proponowana przez jednych zmiana jest postrzegana przez oponentów jako poważne zagrożenie dla ich interesów. Wtedy nagle coś staje się "święte" i wymaga obrony poprzez wyrażenie oburzenia.
Tak stało się przed rokiem z konstytucyjnym "dniem wolnym" jako argumentem przeciw dwudniowemu głosowaniu. Tak samo rzecz wyglądała w 2006 roku, gdy PO i PSL zorganizowały publiczne wysłuchanie w sprawie forsowanego przez koalicję PiS-LPR-SO blokowania list, krytykowanego jako "zagrożenie demokracji". Na tymże wysłuchaniu przedstawiałem dane, że to nie jest żadne "śmiertelne zagrożenie", tylko głupi, marniutki geszeft - w dodatku nie wiadomo, na czyją korzyść. Poza chwilową konfuzją nie wywołało to jednak jakiegoś wrażenia na zebranych. Przeciwnik coś forsuje - widać zagrożenie jest realne.
Zanim jednak podam uzasadnienie swojej oceny rzeczonych pomysłów, proponuję mały eksperyment. Czy zapisana w konstytucji zasada równości głosu może być naruszana? Czy jeśli jest naruszana, TK powinien jak najszybciej nakazać korektę odpowiedniej ustawy? Jeżeli, Drogi Czytelniku, odpowiedziałeś na te pytania twierdząco, to czas na tradycyjną na tym blogu dawkę wiedzy o polskich realiach. W linkowanym tu ostatnio opracowaniu zwracałem uwagę, że przypisanie na stałe mandatów okręgom, w warunkach zróżnicowanej frekwencji, prowadzi do różnej siły głosu mieszkańców poszczególnych okręgów. Można temu zapobiec bardzo łatwo. Wystarczy przydzielać mandaty okręgom dopiero po zakończeniu głosowania, na podstawie liczby ważnych głosów. Proste rozwiązanie, nie wymagające wiele ponad przesunięcie jednego akapitu w kodeksie wyborczym.
Rzecz w tym, że gdyby taką regułę przyjąć w 2007 roku, przy zachowaniu wszystkich pozostałych elementów systemu, PO dostałaby mandatów 215, nie zaś 209. PiS miałby mandatów mniej o 2, zaś PSL mniej o 4. LiD i Mniejszość Niemiecka bez zmian. Wszystko dlatego, że to PO miała większe poparcie w okręgach o większej frekwencji. Takie wyliczenie zapewne jakościowo różnicuje opinie na temat wagi problemu równego głosu - w zależności od sympatii politycznych. Jednym zaświecą się oczy i zasada równości głosu okaże się nagle fundamentalną dla konstytucji, inni natychmiast nerwowo poszukają jakiegoś uzasadnienia, dlaczego akurat tu można ją zignorować. Służę pomocą - przydział mandatów okręgom po głosowaniu jest szkodliwy systemowo. Taka zasada, choć w dość oczywisty sposób sprzeczna z konstytucją, osłabia reprezentację tych obszarów, które i tak czują się zmarginalizowane (o czym świadczy niska frekwencja). Żeby to zobaczyć, najlepiej rzucić okiem na szczegółowe wyliczenia, które zrobiłem dla 2011 roku. W rozbiciu na okręgi, z pokazaniem, gdzie dana partia traci mandat (czerwonawe tło), zyskuje jeden mandat (zielonkawe) i zyskuje więcej mandatów (zielone). Dla porównania, obowiązująca liczba mandatów, czyli ustalana na podstawie liczby mieszkańców. Tło nazw okręgów pokazuje obszary zyskujące i tracące.
 
Co do generalnych zysków, to znów przypadają one PO. Lecz straty tym razem nie są wcale udziałem PiS czy PSL - te wychodzą na zero. Co ósmy mandat traci Ruch Palikota, zaś jeden mandat zyskuje SLD. Dlaczego? To jest wspomniany w poprzedniej notce "urok" naszych 41 okręgów średnio 11-mandatowych. Jak się z połowy ujmie po jedynym mandacie, to w zasadzie jest bardziej prawdopodobne, że straci na tym ten, kto w tych okręgach wygrywa, lecz w pojedynczym "losowaniu" wcale tak być już nie musi. To jednorazowy, przypadkowy efekt takiego mechanizmu.
Generalny wzór jest oczywisty - zyskują metropolie (Warszawa aż 13 dodatkowych mandatów), tracą obszary o niskiej frekwencji. Zarówno bastiony PiS - Siedlce, Kielce - jak i PO: Wałbrzych, Olsztyn.  Zyski metropolii przypadają w pierwszej kolejności wygrywającej tam PO, lecz i pozostałe partie na tym się przecież pożywiają. Dlatego jedne wychodzą na zero, gdy inne tracą.
I tu czas na uspokojenie tych wszystkich, którzy się obawiają, że taka obserwacja to wstęp do kolejnej manipulacji wyborczej. Że zaraz PO rzuci się, by to przeforsować.  Nie ma obaw. Przecież poza ogólnym bilansem, są jeszcze interesy konkretnych posłów. Nawet jak w 2011 PO zyskuje 4 mandaty, to przecież najpierw traci dwa razy tyle w co piątym okręgu. Sprawdziłem sobie szybko, kto też imiennie musiałby się pożegnać z mandatem po takiej zmianie, a kto by do ław sejmowych jednak trafił. Podaje to kolejna tabela (czerwoni tracą, zieloni zyskują).  Dla wyróżnionych kandydatów podaję też miejsce, z którego startowali. Szerzej znane postaci wytłuszczone.
 
Nie ma wątpliwości, że posłowie z tych 22 okręgów, które wychodzą na minus, nie będą się skłaniali do dosłownego rozumienia równości głosu. Bez problemu "narzucą swoją interpretację" tym 10 okręgom, które by na tym zyskiwały. Wszak ci, którzy przez takie niekonstytucyjne rozwiązanie stracili, wiele do powiedzenia nie mają. Zaś ci, którzy byliby stratni, są tam, gdzie ewentualna zmiana będzie przegłosowywana.
Tyle eksperymentu. Wracając do trzech proponowanych zmian. Zakaz politycznej reklamy brzmi słodko, lecz obiecywane pozytywne efekty - koncentracja na merytorycznej debacie - wcale takie pewne nie są. Można się spodziewać raczej koncentracji na medialnych happeningach. Zaś ich skuteczność będzie zależna od sympatii właścicieli mediów i dziennikarskiej braci. Dlatego też akurat tutaj odparcie zarzutu o partykularnych motywacjach jest szczególnie trudne.
W przypadku działań zmierzających do podniesienia frekwencji jest już jednak inaczej. Opozycja, zaś szczególnie PiS, dało się tu wciągnąć w ślepą uliczkę na podstawie jednego tylko doświadczenia 2007 roku. Twierdzenie, że każde zwiększenie frekwencji jest na rękę PO, bardzo trudno jest przekonująco uzasadnić. Można wręcz argumentować odwrotnie - wszystkie rozwiązania, które służą podniesieniu frekwencji inaczej, niż poprzez medialne akcje, służą pozostałym partiom - tym, które mają gorsze relacje z mediami czy fundacjami wspierającymi podobne kampanie.  Relatywnie zmniejszają bowiem znaczenie takich mainstreamowych zabiegów. Nie ma powodów by sądzić, że wśród grup pracujących na zmiany lub w systemie 12-godzinnym (energetyka, górnictwo, służba zdrowia) PO ma poparcie wyższe niż średnia. Zupełnie nie można tego powiedzieć o osobach chorych, czy w podeszłym wieku. Dlatego jakieś ułatwienia dla takich osób, np. w postaci dwudniowego lub korespondencyjnego głosowania, mają moim zdaniem efekt zupełnie nieprzewidywalny z geszefciarskiego punktu widzenia (czyli przychodzący sam przez się). Zaś systemowo powinny skłaniać partie do większego wysiłku we własnych działaniach profrekwencyjnych - czegoś co np. w USA jest oczywistym standardem (choć już w Belgii czy Australii nie, bo tam głosowanie jest po prostu obowiązkowe). Takie działania są zdrową rywalizacją, na której wszyscy zyskują.
Są oczywiście argumenty przeciw. Pierwszy to zagrożenia dla uczciwości. Warto je wziąć pod uwagę, lecz nie ulegać paranoi, jak to się stało w przypadku nieważnych głosów w wyborach do sejmików (tu wyjaśnienie zjawiska). Ktoś, kto nie traktuje tego jako problemu do rozwiązania, lecz wyłącznie jako argument przeciw, sam rodzi podejrzenia - wygląda to tak, że boi się efektów, lecz wstyd mu się do tego przyznać.
Drugi - dla mnie ważniejszy - argument przeciw, to po prostu pieniądze. Każde takie rozwiązanie kosztuje i nie ma co się spodziewać, że mało. Czy korzyści są warte nieuchronnych kosztów? Tu mam największe wątpliwości. Wolałbym jednak, by w takiej kalkulacji nie uwzględniać spodziewanych zysków/strat takiej a nie innej partii. Te są bowiem i tak nieprzewidywalne.
Wreszcie na koniec o Kartaginie - a poza tym, to obecna ordynacja sejmowa zniechęca do głosowania w sposób znacznie bardziej powszechny niż poprzez ograniczenia dostępu do samego aktu.  Podważa wiarę w jego sens. To warto zmieniać i do tego będę tu stale wracał.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka